Wspomnienia o Tadeuszu Pelczarze

Podczas lekcji kontrabasu

ROZMOWA Z PANIĄ WŁADYSŁAWĄ PELCZAR

Pani Władysława Pelczar zmarła w roku 2021. Pochowana jest na cmentarzu bródnowskim obok swojego męża.  Jestem szczęśliwy, że wiele lat temu miałem okazję porozmawiać z nią osobiście. Pani Władysława przyjęła mnie wtedy w mieszkaniu, w którym razem z mężem spędziła większą część życia. Planowałem godzinną konsultację, lecz ujmująca atmosfera domu i kultura przemiłej gospodyni sprawiła, że na rozmowie niezauważenie minęły trzy godziny. Spotkanie to poszerzyło znany mi z oficjalnych dokumentów wizerunek Tadeusza Pelczara o rys osobisty.

T. J.- Bardzo skąpe są informacje na temat dzieciństwa i rodziny Tadeusza Pelczara. Czy mogłaby Pani opisać w kilku słowach warunki w jakich dorastał?
W. P. – Rodzice męża pracowali na roli, ale zadbali o wychowanie swoich dzieci. Z czworga rodzeństwa Tadeusza tylko jedna siostra nie miała matury, bo została przy gospodarstwie. Brat był inspektorem banku, siostra jest lekarzem. To była bardzo dobra rodzina. Rodzice wpoili dzieciom poczucie patriotyzmu i zasady moralne. Do tego umieli dostrzec w nich talenty i rozwijać je. Dlatego na przykład posyłali Tadeusza od najmłodszych lat na prywatne lekcje skrzypiec. Mąż przez całe życie lubił tam wracać na wakacje.
T. J. – Drogę edukacji Profesora zamieściłem w życiorysie, od Pani chciałbym dowiedzieć się więcej o czasach późniejszych, kiedy pracował w warszawskiej filharmonii i wykładał w Akademii. Od jego wychowanków wiem, że oddzielał pracę od życia prywatnego. A czy do domu przynosił problemy ze sfery zawodowej?
W. P. – Kiedy mąż miał jakieś kłopoty w pracy nie mówił o tym wprost, ale poznawałam to po jego minie, po tym, że nie mógł zasnąć, choć zwykle nie miał z tym problemów, po ogólnym zachowaniu. Dopiero po paru dniach, kiedy już wszystko przemyślał i uspokoił się, wspominał mi o tym, co zaszło.
T. J. – Jego praca w filharmonii wiązała się z częstymi i niejednokrotnie długimi wyjazdami. Czy lubił wyjeżdżać?
W. P. – Tadeusz był bardzo ciekawy świata, ale jednocześnie był wielkim domatorem. Tu, w tych czterech ścianach, gdy pracował nad nutami czy książką otwierał się przed nim cały świat. Już drugiego dnia po wyjeździe pisał, że jeszcze trzy tygodnie a on już chciałby wracać. Nie dlatego, że nie lubił swojej pracy – nigdy na ten temat nie usłyszałam słowa skargi – po prostu chyba wolał być w domu. W pewnym momencie doszły do tego problemy zdrowotne – dwa razy zdarzyło mu się zachorować na trasie, co przy jego poczuciu obowiązku dręczyło go. Ja zresztą też zamartwiałam się każdym jego tournee na długo przed terminem wyjazdu.
T. J. – Moja żona też martwi się, kiedy wyjeżdżam…
W. P. – No tak, tyle, że u nas nigdy się to nie zmieniło, przez czterdzieści lat naszego małżeństwa. Ktoś powiedział, że wygrałam sobie takiego męża na loterii. To chyba prawda, bo nigdy się nie kłóciliśmy.
T. J. – Wiem, że grała Pani na harfie i fortepianie. Czy pomagała mu Pani przy licznych opracowaniach, jakich dokonywał?
W.P. – Nie, wszystko robił sam. To on w czasie studiów odrabiał za mnie ćwiczenia z harmonii (śmiech). Był bardzo dobry z przedmiotów muzycznych, bo po maturze wybierał się na dyrygenturę. Wojna zniweczyła te plany. Pozostało mu za to zamiłowanie do studiowania teorii i historii muzyki, co niewątpliwie pomagało mu w pracy.
T. J. – Czy Państwa córka także zajmuje się muzyką?
W. P. – Mąż nigdy na to nie nalegał, ale Halina chodziła do ogniska muzycznego i uczyła się u mnie gry na fortepianie. Po trzech lekcjach wziął górę jej silny charakter i to ona próbowała mnie nauczyć grać. Przez całe dzieciństwo chodziła ze mną co tydzień od Filharmonii, słuchać koncertów i oglądać tatę. Trzeba przyznać, że kiedy grał, widać było, że muzyka to jego życiowa pasja, której oddaje się bez reszty… Halina w liceum zetknęła się z językiem francuskim, po maturze zdała na romanistykę, dziś mieszka z mężem Francuzem pod Marsylią. Ostatnio dzwoniła, że chce kupić pianino i znowu spróbować nauki. Wiele pamiątek po mężu znajduje się u niej w domu.
T. J. – Pani Jolanta Zaręba – Wronkowska, pracownica archiwum Filharmonii Narodowej w rozmowie ze mną nazwała profesora „księciem wśród kontrabasistów” mając na myśli jego elegancję, erudycję i kulturę…
W. P. – On miał to w sobie, pewien dystyngowany spokój, klasę. Cenił elegancki ubiór i schludny wygląd. Oprócz osobistej potrzeby na pewno miał też znaczenie jego szacunek dla pracy i kolegów. Nie do pomyślenia było, żeby przyszedł do szkoły czy filharmonii nieogolony, czy w pomiętym ubraniu. Dziś już ludzie nie przywiązują do tego takiej wagi. Charakterystyczna dla jego wyglądu była również wyprostowana postawa i bardzo piękny chód. Pozostał taki do końca życia. Nawet już mocno schorowany sam golił się i prasował sobie ubrania. Nie dawał po sobie poznać, że choroba go męczy. Był dzielny.
T. J. – Bardzo Pani dziękuję za rozmowę.

ROZMOWA Z ANDRZEJEM MYSIŃSKIM

Andrzej Mysiński – profesor kontrabasu Uniwersytetu Muzycznego im. F. Chopina w Warszawie. Ukończył studia w klasie kontrabasu prof. Tadeusza Pelczara. Dyrektor i założyciel orkiestry „Concerto Avenna”. Współtwórca Polskiej Orkiestry Kameralnej, z którą odniósł wiele sukcesów w kraju i zagranicą.

T. J. – Czy Pan Profesor wie kto uczył Tadeusza Pelczara gry na kontrabasie?
A. M. – Nie wiem kto go uczył w gimnazjum i liceum na Śląsku. Tutaj był u Tadeusza Ziemskiego – profesora w Wyższej Szkole Muzycznej wtedy jeszcze przy ul. Pięknej. Ziemski był chyba też pierwszym kontrabasistą w Filharmonii Warszawskiej, ale o to trzeba by spytać muzyków z Filharmonii.
T. J. – A co Pan Profesor pamięta o jego życiu rodzinnym?
A. M. – Znałem jego żonę i wiem, że ma córkę, ale to był człowiek bardzo skryty. Jego życie rodzinne to było raczej tabu, strefa święta… nie można było dotknąć tego tematu. On wyraźnie oddzielał pracę zawodową od rodziny. W jego domu bywałem bardzo rzadko, raz na kilka lat, a i tak trzeba było mieć specjalne zaproszenie. To nie był typ człowieka otwartego. To był człowiek z niezwykłym poczuciem obowiązku i ten obowiązek realizował tu – w uczelni albo w filharmonii. To był rodzaj misji, ale kiedy czas pracy się kończył, wracał do domu i tam nie wolno było go tknąć… Tam już go nic nie obchodziło.
T. J. – A jak uczył?
A. M. – Był bardzo obowiązkowy. Przychodził w ustalonych godzinach i na ogół nie tolerował żeby ktoś się zwalniał lub przekładał zajęcia. Nie było takiej możliwości.
T. J. – A czy on sam opuszczał zajęcia?
A. M. – Za Boga! Nigdy! A jeśli musiał wyjechać na tournee lub choćby na trzy dni pisał podania do rektoratu a potem odrabiał wszystkie zajęcia – musiał być w porządku.
T. J. – Czy swoje opracowania „testował” przed wydaniem na studentach?
A. M. – No, ja pamiętam akurat okres kiedy szykował się do wydania suit Bacha w swojej transkrypcji. Przynosił na zajęcia takie żółte fotokopie, w których jeszcze było wiele błędów, kazał grać i na bieżąco korygował. A i tak do dziś jest w tych wydaniach parę błędów. Ogólnie wszyscy graliśmy te jego opracowania, po to je właśnie pisał.
T. J. – A jeśli chodzi o wykonanie utworów – czy dopuszczał dowolność interpretacji?
A. M. – Żadnej! To było wszystko o tak ( poziomy ruch ręką). Pod sznurek, wszyscy tak samo. Nie było odstępstw. Żadnych! Ale osiągnięcia były, to trzeba przyznać, że daj Boże. Z tego też wynikało wiele nieporozumień. Do tego stopnia, że niektórych niepokornych natychmiast wyrzucał, nawet ze szkoły. Ja też się nie poddałem, nie ruszył mnie…
T. J. – A czy Pan Profesor pamięta jak Tadeusz Pelczar grał?
A. M. – Solo – nie. Oczywiście na lekcjach pokazywał, ale tylko fragmenty. Pamiętam za to jak grał sola orkiestrowe w filharmonii. O! To grał bardzo dobrze! Z ważniejszych słyszałem w jego wykonaniu I Symfonię Mahlera… Tylko strasznie się denerwował. W zasadzie nie spotkałem człowieka, który by się tak przy graniu denerwował.
T. J. – Trema przed solówkami to chyba normalne dla kontrabasistów?
A.M. – Ale u niego było to rzeczywiście bardzo silne. Trema była takim problemem, że wiele osób pisało u niego prace na jej temat. Ja także – czy pomaga czy przeszkadza w graniu…On sam problemom wykonania i towarzyszącym temu zachowaniom poświęcił przecież większą część książki „Kontrabas od A do Z” . I to dlatego, że sam był chyba jakiś niespełniony. Miał do siebie jakby pretensje, że go natura nie obdarzyła jakimś wyjątkowo ekstra talentem i silną psychiką, co oczywiście nadrabiał wielką pracą. W orkiestrze grał rewelacyjnie – to mówią wszyscy, ale też apodyktyczny był straszliwie. Nie wolno się było pomylić przy nim, nic a nic, bo on sam był tak „korekt”, że aż strach. Jak Kalarus siedząc z nim w pulpicie dwa razy źle zagrał, stronę przerzucił to od razu wywędrował z tego pulpitu na koniec…
T. J. – A gdy przychodziło się do niego na lekcję „z zewnątrz”, to robił korektę aparatu, czy go to nie zajmowało?
A. M. – No jak pan przyszedł na lekcję przed egzaminami wstępnymi na uczelnię, w maju powiedzmy, no to co on tam miał zmieniać? Popatrzył, popatrzył, powiedział parę słów, tyle żeby nie zaszkodzić i zostawiał. Za to później, jak przyjmował to natychmiast! Korekta totalna, szczególnie prawej ręki. Nie popuszczał nic a nic, jak w jego książce.
T. J. – Był pracowity, obowiązkowy i wymagający. Czy kiedy w latach 80-tych przeszedł na emeryturę, lecz ciągle uczył, stracił coś ze swego wigoru, zaangażowania?
A. M – Nie, z resztą była to chyba emerytura wcześniejsza. Dopiero tuż przed śmiercią już spowolniał trochę, lecz wciąż był z niego człowiek bardzo bystry. Ciągle dążył do bardzo wysokiego poziomu grania, rzemiosła a w muzyce wciąż żądnych dowolności… Nigdy nie spotkałem drugiego takiego człowieka.
T. J. – Dziękuję za rozmowę.

ROZMOWA Z ADAMEM BOGACKIM

Adam Bogacki – koncertmistrz kontrabasów Polskiej Orkiestry Radiowej, profesor klasy kontrabasu w Uniwersytecie Muzycznym im. F. Chopina. Studia ukończył w roku 1993 w klasie Profesora Andrzeja Mysińskiego. W roku 1999 otrzymał nagrodę „Fryderyka” w kategorii muzyki kameralnej. Laureat międzynarodowego konkursu im. W. Bucciego w Rzymie. Koncertuje i nagrywa solową muzykę na kontrabas.

T. J. – Kiedy Pan spotkał Tadeusza Pelczara?
A. B – Uczyłem się u niego na studiach przez trzy i pół roku w AMFC. Jemu zawdzięczam cały warsztat i technikę. Potem jednak, kiedy stwierdziłem, że chcę pójść w nieco innym kierunku, nasze drogi się rozeszły… Po pierwsze Tadeusz Pelczar był w nauczaniu nastawiony wyłącznie na grę solową a mnie pociągała kameralistyka, o której więcej mogłem dowiedzieć się u Andrzeja Mysińskiego. Po drugie był to człowiek z gotową receptą na sukces: wszystkie interpretacje utworów, palcowanie, smyczkowanie były z góry ustalone, wszelkie dyskusje nie mogły mieć miejsca. Byłem wtedy młody i może pochopny, a może nie, i podjąłem decyzję, żeby od niego odejść… Dziś może postąpiłbym inaczej.
T. J. – Wróćmy jednak do lat kiedy był Pan jego studentem. Jak wyglądała praca nad utworem?
A. B. – Najważniejsze jest to, że miał niebywałą wiedzę o każdym utworze. Począwszy od tego, kiedy, dlaczego, kto i w jakich okolicznościach go napisał, skończywszy na określeniu stopnia jego trudności – tak jak zrobił to w książce „Kontrabas od A do Z”. Z tego wynikało, że potrafił dobrać odpowiedni materiał do indywidualnych problemów każdego studenta. Za jego czasów nie było sytuacji, że ludzie z jednego roku grali obowiązkowo ten sam program. Zdarzało się, że niektórzy grali przez dwa lata tylko Bottesiniego a inni tylko Bacha. Starał się dopasować program do każdego z osobna. Pomóc w rozwiązaniu problemów a oprócz tego wejrzeć w duszę studenta i odkryć w jakim programie najlepiej się czuje. Jego sukces tkwił chyba właśnie w tym połączeniu wnikliwej obserwacji ucznia ze ścisłym wymaganiem zasad dotyczących wykonania utworu.
T. J. – Jaki był w stosunku do studentów: wyniosły i oficjalny czy raczej bliski?
A. B. – Gdy się spotkaliśmy była między nami różnica 50-ciu lat, naturalne więc, że mówił do nas po imieniu a my mu per „panie profesorze”. Ale było to na przyjacielskiej stopie, nie na zasadzie „nic nieznaczący student kontra wielki pan profesor”. Absolutnie nie. Jednocześnie znał swoją wartość, stąd niektórzy mylą się nazywając go apodyktycznym, gdy tymczasem był po prostu silną osobowością. Miał klasę. Zawsze przychodził na lekcje elegancko ubrany. Szanował studentów i wymagał szacunku wobec siebie. Przejawiało się to w jego obowiązkowości i punktualności, której bezwzględnie wymagał od podopiecznych. Lekcje u niego trwały po dwie godziny nawet mimo słabego zdrowia pod koniec życia i zaręczam, że był to czas bardzo intensywnej pracy; a jeśli komuś to nie odpowiadało lub spóźniał się, padały słynne słowa: „No, mój złociutki, tak to my się nie będziemy bawić”, co oznaczało, że sytuacja jest już bardzo zła. Z drugiej strony potrafił zaskoczyć swą opiekuńczością – ja na przykład dostałem od niego w prezencie magnetofon szpulowy, kiedy stwierdził, że nierówno gram. Kazał mi się nagrywać i słuchać. Potrafił niespodzianie zaprosić studenta na niedzielny obiad do domu.
T. J. – Z tego wynika, że mimo iż był osobą skrytą, przejmował się swoimi studentami…
A. B. – Najlepiej chyba opisze to historia ostatniej jego wizyty w akademii. Przywieziono go tutaj, chyba nawet karetką, na dyplom Janusza Długokęckiego jednego z jego ostatnich absolwentów (dziś solista Filharmonii Narodowej w Warszawie – przypis autora). Profesor był bardzo schorowany, poruszał się o kulach, nie mógł już wejść na balkon sali koncertowej, a mimo to pojawił się w szkole, żeby wziąć udział w tak ważnym dla jego ucznia występie. Dwa tygodnie później zmarł. Jak widzisz pozostał prawdziwym pedagogiem do końca.
T. J. – Dziękuję bardzo za rozmowę.

ROZMOWA Z ALFREDEM WIECZORKIEM

Alfred Wieczorek – były koncertmistrz kontrabasów Filharmonii Narodowej w Warszawie. Pochodzi z rodziny o muzycznych tradycjach. Liceum muzyczne ukończył u Czesława Nawrockiego w Bydgoszczy, studia w roku 1964 w PWSM w Warszawie w klasie Tadeusza Pelczara. W Filharmonii Narodowej pracował od roku 1961. Współpracował przez długi czas z Zespołem Kameralistów FN pod kierunkiem Karola Teutsha. Jako pierwszy kontrabasista po wojnie grał w nowym gmachu filharmonii koncert solo z orkiestrą.

T. J. – Jaki był Tadeusz Pelczar jako prowadzący grupy, czego wymagał?
A. W. – Był człowiekiem niebywale sumiennym i obowiązkowym. Zawsze punktualny i gotowy, stanowił wzór nie tylko dla naszej grupy ale i dla całej orkiestry. Dlatego tak bardzo cenili go i lubili dyrygenci. W grze był zdecydowany i przekonywujący, choć nie przesadzał z ekspresją ruchu. Grał całym sercem, dzięki czemu jasno odczytywaliśmy jego intencje. Miał w sobie takie przewodnictwo wewnętrzne, że człowiek chcąc nie chcąc musiał się podporządkować. Zarówno od siebie jak i od nas wymagał dobrego przygotowania do próby i precyzji wykonania. Jednocześnie był osobą bardzo skromną, nie szukał rozgłosu a jego wizerunek wynikał po prostu z wielkiej osobowości.
T. J. – Ukończył Pan studia jako jeden z pierwszych jego absolwentów. Jak Pan wspomina tamte czasy?
A. W. – Wtedy był jeszcze początkującym pedagogiem i można powiedzieć, że uczyliśmy się od siebie nawzajem. Ja jako uczeń – on jako uczący. Na moich lekcjach budował cały swój późniejszy system pedagogiczny. Często zdarzało się nawet, że przyniesiony utwór opracowywaliśmy wspólnie na lekcji. Muszę przyznać, że w moim wypadku nie musiał poświęcać zbyt dużo czasu na korektę aparatu, ponieważ byłem dobrze przygotowany do studiów przez prof. Nawrockiego, jeszcze w Bydgoszczy. Materiał robiliśmy szybko i praca, jak wiele lat później wspominał Tadeusz Pelczar, przebiegała gładko. Wracając do początków trzeba przyznać, że jak na świeżo upieczonego pedagoga podchodził do wszystkiego bardzo poważnie i rzeczowo. Na wiele spraw miał już wyrobiony pogląd, gotową wizję utworu, dzięki czemu popełniał tak mało błędów.
T. J. – A czy pamięta Pan jak grał w Filharmonii sola kontrabasowe?
A. W – Oczywiście, że pamiętam. Grał dobrze, tak, że każdy dyrygent był z niego zadowolony. On sam bardzo się denerwował przed każdym z takich występów. Najważniejsze, że cała grupa dzięki niemu prezentowała się doskonale. Trzeba dodać, że po wojnie w większości składała się z ludzi bez dyplomów wyższych uczelni, choć byli to najczęściej bardzo dobrzy muzycy. Ja i moi koledzy byliśmy jednym z pierwszych po profesorze w pełni wykształconym pokoleniem kontrabasistów. Pelczarowi zawsze zależało, żeby stworzyć grupę składającą się ze świetnie zawodowo wyszkolonych muzyków. W każdym razie w prasie nasza grupa otrzymywała bardzo dobre recenzje i tak pozostało do dziś.
T. J. – Czy myśli Pan, że dziś w Pana prowadzeniu grupy, w grze słychać, że uczył się Pan u Tadeusza Pelczara?
A. W. – Z pewnością tak. W pewien sposób tu w Filharmonii myślimy o nim jako o ojcu naszej grupy.
T. J. – Dziękuję bardzo za rozmowę.